Karpacz – jarmarkowy kicz czy górskie miasteczko?

Nie wiem jak to się dzieje, ale w Karpaczu bywam regularnie. Z niewiadomych przyczyn zawsze jest coś co sprawia, że akurat tam ląduję raz na jakiś czas i z reguły nie są to jakieś wyjątkowe atrakcje, a czysto losowe przyczyny. Ponownie pojawiłem się tutaj w ostatni weekend wakacji tj. 30 sierpnia – 1 września. Tym razem jednak postanowiłem zebrać wszystko w jednym miejscu i ocenić to miejsce.

Nie da się ukryć, że jest to bardzo popularne miasteczko. Jedno z większych w tym rejonie, a na pewno bardzo popularnych wśród turystów. Idealnie nadaje się na wypad na Śnieżkę, najwyższy szczyt Karkonoszy na którą prowadzi w zasadzie autostrada piesza choć wielu nawet temu nie podoła i korzysta z kolejki na Kopę (koszt ok. 50PLN/os. za wjazd+zjazd). W sezonie więc mamy duże ryzyko, że trafimy na tłumy. Co więc uważam, że trzeba zobaczyć?

1. Karpacki deptak

Jaki by nie był stanowi wizytówkę miasteczka. To właśnie tutaj szukamy lokalnego jedzenia, to własnie tutaj wychodzimy na piwo. Deptak w Karpaczu od 2012 roku, po ukończeniu budowy tunelu, został oddany do całkowitego użytku pieszym i z pewnością była to dobra decyzja. Trudno mi sobie wyobrazić urok tej miejscowości bez niego. Chociaż może urok to za „duże słowo”? Miejmy w pamięci, że jest to miejsce skierowane przede wszystkim na turystów i niestety sporo miejsc jeszcze ma w sobie ducha turystyki poprzedniej dekady. Krzykliwe szyldy, żenująco niskiej jakości zabaweczki sprawiają, że bardziej to wygląda jak nadmorskie miasteczko w szczycie sezonu niż górskie miasteczko. Ale to nic, bo nawet tutaj da się znaleźć kilka perełek. Choć niektóre już niestety nie dotrwały dnia dzisiejszego jak chociażby Sopelek – lodziarnia gdzie starszy Pan od 1973 zamiatał  długą całą konkurencję przed erą wszędobylskich „lodów rzemieślniczych”. O perełkach po kolei, ale jeszcze wspomnę, że idąc niżej trafimy jedynie na parę knajpek. Z wartych uwagi dotarły do mnie pozytywne głosy o „Wiszących ogrodach”, aczkolwiek król w Karpaczu jest jeden, ale o nim później.

2. Karkonoskie Tajemnice

My idziemy jednak w górę i dochodzimy do małego parku skąd widzimy figurę Liczyrzepy – Ducha Gór przed siedzibą Karkonoskich Tajemnic. Opinie co do tego miejsca są podzielone więc postanowiłem sprawdzić je osobiście. Czy rzeczywiście lokalne legendy są przedstawione w taki sposób, że bilet do tego miejsca jest opłacalny?

Widać, że miejsce jest w miarę świeże. Mamy kilka multimedialnych zabawek, harfa z niewidzialnymi strunami robi niezłe wrażenie, a i w bęben (sprzężony z paroma innymi rzeczami) można uderzyć. Ale przede wszystkim przechadzamy się po piwnicy. Światła teoretycznie tam niewiele, raczej panuje półmrok, ale jeśli już uruchomimy opowieść na przystankach o konkretnej legendzie to czasem możemy dostać stroboskopem prosto w twarz. To już średnio fajne, chociaż trzeba zauważyć, że legendy nie do końca są ładne i przyjemne, a niektóre wręcz dyskusyjne. Jasne, znajdziemy tam parę ciekawych historii, ale czy rzeczywiście jest sens poznawać je wszystkie?

Moim zdaniem nie. O ile samą postać Liczyrzepy zdecydowanie warto znać skoro już bywamy w Karkonoszach, o tyle trochę czułem się przesycony treściami po wysłuchaniu tych wszystkich legend. Niestety, ale moim zdaniem miejsce trochę za bardzo nastawione jest na ilość zamiast na jakość w zapamiętaniu najważniejszego czego rzekomo miał uczyć Duch Gór. Co więcej – powierzchnia nie jest duża więc życzę byście trafili (jeśli już się zdecydujecie na wizytę) na niewiele osób współzwiedzających. Ja wiem, że bęben kusi, ale inni, parenaście metrów dalej próbują wsłuchać się w opowieść…

3. Drewniane cuda

Tuż za Liczyrzepą mamy biały budynek wzdłuż ulicy Mickiewicza a tam sklepik. Szczerze mówiąc nie sądziłem, że kiedykolwiek będę polecał sklep, ale dla kogoś kto lubi las oraz drzewa, wizyta tamże może sprawić, że wyjdzie się z jakimiś niewielkimi (albo i większymi) rzeczami, które będą nam przypominały co tydzień o lesie. Na szczęście nie wszystkie rzeczy są opatrzone lokalnymi, karpackimi symbolami więc możemy sobie wybrać coś bardziej neutralnego – ja poszedłem w podstawki pod kubki, niby duperela, ale pożyteczna, bo przypomina o tym, by się wybrać w weekend na spacer wśród drzew 🙂

4. Zapora nad Łomnicą

Idąc wyżej trafimy wkrótce do małego parku, a przecinając go głównym chodnikiem dotrzemy po chwili do zapory nad Łomnicą. Tutaj nie spędzimy wiele czasu – możemy zejść niżej, by zobaczyć miejsce u jej stóp, możemy przejść po niej (spokojnie możemy zrobić małą pętlę – po przejściu kierujemy się w lewo i wzdłuż wody dojdziemy lada chwila do pomostu). Jeszcze parę lat temu, w dziś niedostępnym budynku obok, znajdowała się knajpa. Było to naprawdę idealne miejsce na wieczorne piwo. Niestety – dziś to tylko zabity deskami niedostępny budynek. Maleńką dodatkową atrakcją jest kilka betonowych schodków po prawej stronie, które zobaczymy idąc od budynku w górę rzeki do pomostu – po wejściu na nie zobaczymy kawałek toru bobslejowo-saneczkowego, który lata świetności ma za sobą, ale cegły zostały. My tymczasem wracamy na pierwotny brzeg rzeki przechodząc przez położony wyżej pomost.

5. Dziki Wodospad i Anomalia Grawitacyjna

Idąc w górę wzdłuż rzeki Łomnicy możemy dotrzeć do Dzikiego Wodospadu. Teoretycznie trochę w górach mamy podobnych, ale moim zdaniem warto tam zajrzeć wszak to zdecydowanie lokalna atrakcja, której nie da się przenieść nigdzie indziej. Zaraz obok mamy też miejsce w której dochodzi do anomalii grawitacji – rzeczy pozostawione bezwładnie wydają się bez udziału naszej siły wtaczać pod górkę. Generalnie nie ma co doszukiwać się magicznych właściwości, to tylko iluzja optyczna spowodowana ułożeniem drzew oraz brakiem punktu odniesienia. Faktyczne pomiary jasno potwierdzają, że rzeczy jednak turlają się w punkt położony niżej, aczkolwiek samo w sobie jest to dość interesujące – osobiście najlepsze wrażenie odniosłem będąc tam któregoś razu rowerem.

6. Kościół Wang

Idziemy jeszcze wyżej (a może niżej, może to tylko anomalia?) i ponownie przekraczamy rzekę Łomnicę. Stanowi ona południową granicę Karpacza Górnego, który do końca 2017 roku nosił faktyczną nazwę Bierutowice więc śmiało można powiedzieć, że Wang nie zawsze był w Karpaczu! Wracając jednak do samego obiektu – kościół ten zwiedził kawałek świata, bo pochodzi z norweskiej miejscowości Vang i został przeniesiony do Polski blisko 180 lat temu. Zbudowany bez użycia gwoździ, a tylko z użyciem złączy ciesielskich aktualnie pełni funkcję ewangelickiego kościoła oraz atrakcji turystycznej. Będąc symbolem Karpacza miejsce koniecznie trzeba zobaczyć, nie może być tutaj innego werdyktu.

7. Knajpy

Z knajpami w Karpaczu jest jeszcze słabo. Powoli da się zauważyć nieco bardziej estetyczne banery, zabawę kompozycjami smakowymi, ale na razie jeszcze króluje styl poprzedniej dekady więc niezwykle trudno coś dobrać dla tych, którzy wymagają więcej. Mimo to podzielę się doświadczeniami.

Przede wszystkim podstawowym miejscem do stołowania są obiady domowe w szkole, która jest tuż przy deptaku. Miejsce z tanim, bardzo dobrym lokalnym jedzeniem jest punktem, który zawsze wpada podczas mojej wizyty w Karpaczu. A może wpadał, bo tym razem niestety trafiłem na małą niedostępność – aczkolwiek po zasięgnięciu języka wiem, że w następny weekend (7-8 września) znajdziecie tam już jedzenie.

Odbijając się od drzwi stołówki, po szybkim przejrzeniu opinii wybraliśmy się z dziewczyną do knajpy o nazwie „U Petiego”. Dojście z deptaku przypomina labirynt przez remont toru saneczkowego (który swoją drogą miał się skończyć i być gotowym na to lato). Ceny – wyższe niż zazwyczaj, ale może to jakość, może to urok turystycznego miasteczka… Wierząc w to złożyliśmy zamówienie. Finalnie okazało się następująco: Jakość – dobra. Niestety nie uważam tego za miejsce warte odwiedzenia. Owszem, jak trzeba to otrzymacie dobry, pożywny posiłek, ale żadnej zabawy smakiem raczej tam nie uświadczymy. Dodatkowo kompletnie nie rozumiem hasła „Karmimy koncertowo” i nieco muzycznego wystroju – występów tam raczej nie uświadczymy przez co styl moim zdaniem naciągany i sztuczny. Taki idealny dla przeciętnego turysty, który nie zwraca uwagi na takie szczegóły tylko przyjechał zjeść schabowego.

Drugiego dnia poszliśmy za wskazówką znajomej i udaliśmy się do Pierogarni Kolorowa. Na szczęście nie mają w ofercie tylko pierogów za którymi specjalnie nie przepadam, a do tego menu, bez problemu dostępne na wejściu (tuż przy deptaku), zwiastowało całkiem sensowny posiłek. Ponownie szybki przegląd: Ceny – dokładnie takie jakie powinny być w knajpie, średni poziom. Jakość – bardzo dobra. Tego dnia ewidentnie miałem ochotę na mięsne danie, ale makarony zamówione przez stolik obok wyglądały naprawdę smakowicie. Aż trochę żałowałem swojego wyboru. Styl wewnątrz spójny, idealny na rodzinny obiad z delikatną muzyką w tle (nie licząc osobnego ogródka w którym dwie kolumny sprawiały, że rozmowa była nieco utrudniona). To był zdecydowanie lepszy wybór niż wczoraj.

Podsumowanie

Jak zatem można określić Karpacz w nawiązaniu do pytania z tytułu? Na pewno nie miejscem gdzie rzeczywiście poczujemy obecność gór i głównie ich. Na deptaku turyści bardziej wyglądają jakby prawie zeszli z plaży aniżeli byli świadomymi, górskimi turystami. Miasteczko ma jednak parę miejsc, które warto zobaczyć dlatego myślę, że warto dać mu szansę. Na weekend albo na dwa. W końcu nie musimy też chodzić tylko po miasteczku, bez problemu wybierzemy jakiś szlak w górę tak, by wrócić innym oraz jednocześnie zobaczyć jeszcze więcej.

Ja natomiast mam nadzieję, że następnym razem uda mi się trafić do innego miasteczka, by móc lepiej porównać czy rzeczywiście Karpacz zasługuje na Wasze wizyty.

2 myśli na temat “Karpacz – jarmarkowy kicz czy górskie miasteczko?

Dodaj komentarz