Aktualnie najczęściej obierane kierunki wakacyjne przez Polaków to Bułgaria, Turcja, Grecja. Przyznam, że długo nie mogłem się zdecydować na to gdzie i jak spędzić chociaż tydzień. Nie chciałem jechać w miejsce do bólu popularne. Na wakacjach AllIn wprawdzie nigdy nie byłem, z drugiej strony nawet niezbyt chciałem korzystać z takiej oferty „na miejscu i okolice”. Jak poznawać to poznawać. W końcu, po kilku dniach mozolnego przeglądania ofert, lotów, wycen stwierdziłem, że te wakacje spędzę w Sardynii wypożyczając auto i zwiedzając pół wyspy. Objazd całości wymagałoby codziennnie ok 4h w samochodzie – trochę za dużo, a dwóch tygodni nie chciałem spędzić w jednym miejscu, bo Polskę też lubię. Stąd stanęło na północy wyspy.
Wpis też jest dostępny jako PDF, który możecie pobrać TUTAJ.
Krótki slideshow zobaczycie tutaj:
Jak dotrzeć i jak wrócić
Na włoską wyspę, a dokładnie do Alghero lata EasyJet, który korzysta z niedalekiego Poznaniakom lotniska Berlin Tegel, a do tego oferuje niezbyt wysokie ceny – za loty w obie strony z jednym bagażem do 23kg zmieściliśmy się w 1000PLN. Na lotnisko w Berlinie można łatwo i szybko dojechać autem, ale w razie braku chętnych do odwiezienia nas można skorzystać z wielu firm oferujących busy na trasie Poznań – Berlin Tegel.
Wypożyczenie auta
Tutaj skorzystałem z platformy RentalCars.com gdzie zarezerwowałem auto klasy B za 386PLN z odbiorem i zwrotem na lotnisku. Nie skorzystałem z pełnego ubezpieczenia operatora – zdałem się na polecany w światku podróżniczym portal ICarHireInsurance.com gdzie za 40PLN więcej ubezpieczyłem całorocznie wszystkie moje wypożyczenia aut w Europie – tutaj zmieściłem się w 200PLN. Warto jednak dla wyjaśnienia dodać, że ICHI działa nieco inaczej niż pełne ubezpieczenie u operatora – w przypadku potrąceń z kaucji płacimy w takim wypadku do operatora, a następnie zgłaszamy szkodę do ubezpieczyciela którym jest ICHI, a który dalej zwróci nam koszty. Osobiście nie miałem okazji sprawdzić, ale jak wspomniałem portal był polecany na większych polskich blogach podróżniczych.
Noclegi
W Sardynii mieliśmy być od wtorku do wtorku, a zatem 7 noclegów. Finalnie spaliśmy w 6 lokalizacjach – 3 hotele + 3 apartamenty u hostów. Wszystko zabukowane przez booking.com, gdzie podczas bukowania zwracałem szczególną uwagę na: możliwość darmowego anulowania jeszcze przez jakiś czas (przydało się, bo zmieniłem później nieco plan wycieczki), łazienka w pokoju, znośna odległość od centrum oraz na co trzeba zwracać uwagę w przypadku takiego jednonoclegowych miejsc – brak dodatkowych opłat za sprzątanie co może znacznie zawyżyć cenę, a nie zawsze jest wliczone w stawkę na booking.com.
Poniżej znajdziecie dokładny opis każdej miejscówki z której skorzystaliśmy. Podane w tytułach ceny dotyczą całkowitego kosztu wynajmu.
BnB degli Orti / 2 noclegi / 500PLN
Pokój z prywatną łazienką, idealny dla dwóch osób, dla nas łóżko dla trzeciej osoby służyło jako miejsce na walizkę. Śniadania we włoskim stylu w niedalekiej kawiarni czyli croissant oraz kawa/herbata. Kontaktowy i pomocny host, czysto. Ciekawostką był brak bardzo ciepłej wody czasem, ale może nie zdążyła się nagrzać w piecu? Do czystości nie można mieć jakichkolwiek zastrzeżeń, klimatyzacja, TV. Położone 10min spacerem promenadą od historycznego centrum, tuż obok market i wspomniana kawiarnia. Powinno się sprawdzić dla dwóch osób na 2 noclegi zwłaszcza, że przed budynkiem jest duży, darmowy parking dla auta.
Lanita B&B / 1 nocleg / 250PLN
Przestronny apartament z wyjściem na ogród. Prześwietny host, który wskazał nam najlepsze miejsca w okolicy, opisał najlepsze knajpy na miejscu jednocześnie odradzając najdroższą i najbardziej turystyczną (!), a urządzeniem swojego „lobby” przebił wszystkich. Wspaniałe śniadanie serwowane w ogrodzie – każdy pokój ma swój stolik z normalnym śniadaniem (nie tylko na słodko), a i jest szansa na rzeczy domowej roboty. Zabawną kwestią są generalnie wszędobylskie w Sardynii jaszczurki, która weszła nam do pokoju… Na szczęście udało się skierować ją do wyjścia, zalecane zamykanie drzwi podczas siedzenia na ogródku! Żadnego problemu, by zostawić auto przy ulicy, a w razie problemu host na pewno pomoże. Zdecydowanie polecana opcja dla dwóch, a nawet trzech osób.
Hotel Ristorante La Conchiglia / 1 nocleg / 415PLN
Niech nie zmylą Was cztery gwiazdki. Generalnie mały hotelik tuż nad morzem. Śniadanie po europejsku, ale bez przesadnie dużego wyboru. Również czysto, bez zarzutu. Parkingu nie ma bezpośrednio przy budynku, ale na czas wyładunku bagażu można zatrzymać się na awaryjnych przed budynkiem. Właściwy parking jest przy drugim obiekcie tego właściciela (gdzie też znajduje się basen i jesteśmy uprawnieni do korzystania z niego), jak najłatwiej dojechać wyjaśni z pewnością recepcjonista. Jedyną niedogodnością są strasznie cienkie ściany… na tyle, że słyszeliśmy chrapanie z pokoju obok! Opcja dyskusyjna.
Hotel L’Ancora / 1 nocleg / 260PLN
Najbardziej dyskusyjna opcja. Położony tuż przy głównej ulicy miasteczka gdzie impreza trwa do 1-2 włącznie z głośnymi koncertami. Włoskie śniadania na słodko czyli rogal z kawą/herbatą. Niezbyt wygodne łóżko, do tego w łazience farba się odklejała i spadała pod prysznic gdzie była tylko deszczownica co utrudnia spłukiwanie. Nie polecam zwłaszcza, że w zasadzie trzeba skorzystać z publicznego parkingu położonego jakieś 100-200m dalej.
Grand Hotel Palau / 1 nocleg / 260PLN
A tu już było przyjemnie na szczęście. Wprawie położony 5-10min spaceru od centrum, ale położenie w tym wypadku jest świetnie wykorzystane – będąc wyżej niż przywodne obiekty jest piękny widok z wejścia do hotelu, a przy odrobinie szczęścia również z pokoi. Czysto, wygodnie, śniadanie europejskie. Do tego parking tuż przy hotelu, obsługa pozwoliła zostawić nam auto wcześniej niż rozpoczęcie doby hotelowej. Osobiście polecam.
B&B Nonna Sini / 1 nocleg / 225PLN
Ostatni apartament również na plus. Wygodne łóżko, duża łazienka (jedyna gdzie mieliśmy zarówno prysznic jak i wannę!). Cisza, spokój, co nie znaczy, że daleko do centrum – 3-5min. Z parkingiem nie ma problemu jedynie umiejętności operowania autkiem w małych uliczkach się przydają. Śniadanie w formie self-service, czyli robimy samemu w ogólnodostępnej kuchni z tego co host pozostawił. A pozostawił wszystko co potrzebne do zjedzenia klasycznych kanapek plus włoskiego startu. Jak chcemy to możemy skorzystać z balkonu na którym też możemy zjeść śniadanie. Dodatkowo bardzo kontaktowy host, również opowiedział nieco o pobliskich knajpkach, a prócz tego w „lobby” cały czas dostępny jest ręcznie przygotowany „katalog” z najlepszymi opcjami. Luca to naprawdę kontaktowy gość, polecam!
Mam nadzieję, że powyższe opinie pozwolą Wam na wstępne wybory i rezerwacje.
Wyjazd dzień po dniu
Dzień 1
Wyjazd z Poznania o 5:00, by na lotnisko dotrzeć 2h przed wylotem, a ten planowany na 10:40. Wylot na czas i lądujemy około 13:00 w Alghero, tam czekamy trochę, aż w końcu nasze bagaże wylądują na taśmie. W końcu otrzymujemy walizkę, ruszamy szukając niebieskiej budki naszego parkingu i wypożyczamy auto. Zdecydowanie przydaje się znajomość angielskiego. Przed nami byli obsługiwani Węgrzy, którzy angielskiego nie znali i obsługa zajęła kilkakrotnie więcej czasu…
Dostajemy nasze autko i kierujemy się pod adres z bookingu, a meldunek przebiegł bez problemu. Jesteśmy w Alghero! Nieco głodni kierujemy się za radami TripAdvisora, by się przekonać, że masa knajpek ma… „przerwę obiadową”. Generalnie coś w formie sjesty, wiele miejscówek jest otwarta do 12-13stej, a potem od 15-16stej czy jeszcze później. Utrudnia to nieco szukanie jedzenie o klasycznej dla nas porze 🙂 Udaje nam się znaleźć otwartą knajpkę, to Santa Cruz z przyjemnym widokiem na morze. Była otwarta, szybkie sprawdzenie oceny na TripAdvisor, jest nieźle, wchodzimy. Pizza przyszła po zaledwie paru minutach, nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po dotarciu na miejsce. Była naprawdę dobra, może nie wyśmienita, ale powyżej średniej. Jak na knajpkę z przypadku i w bardzo turystycznym miejscu – był to sukces. Następnie zważając na fakt, że i tak wiele rzeczy było pozamykanych to poszliśmy na plażę – a tam spotkaliśmy coś nowego – owłosione, brązowe kamienie! Okazało się później, że jest to pochodzenia roślinnego i nie jest tym na co wygląda, bo skojarzenia moga być różne. ;>
Po krótkim leżakowaniu na plaży wróciliśmy do mieszkania, by nieco odpocząć. Wczesnym wieczorem wyruszyliśmy do centrum i trzeba przyznać, że Alghero tutaj ma wiele do zaoferowania, ale niestety też trochę ludzi o tym wie. Klimatyczne, wąskie uliczki może nie do końca pasują do włoskiego stylu (bo w zasadzie Alghero ma powiązania z Katalończykami…), ale bez wątpienia są świetnymi ścieżkami do spacerów, a do tego mury dawnych fortów dają prześwietne miejsca do zdjęć morza. Czy poleciłbym jakieś konkretne atrakcje? Bez przesady, centrum miasteczka jest po prostu ładne i to wystarczy, a spacerując na pewno miniecie większość z tych „przewodnikowych atrakcji”. Z ważniejszych punktów mają bardzo ładny kościół z wieżą widokową jeśli ktoś będzie miał ochotę. Tymczasem u mnie na jedzenie już wprawdzie nie było ochoty, ale udało nam się znaleźć lokalny i ukryty nieco przed turystami bar pomiędzy tymi uliczkami – Birreria Sant Miguel. Dobry wybór różnych piw, do tego przekąski (polskie odpowiedniki mogłyby się uczyć!), 10 metrów od centrum i brak gwaru turystów. Zdecydowanie polecam! A jeśli już przy piwie jestesmy to zdecydowanie polecam klasyczną lokalną Ichnusę (bez dopisku Non filtrata), która jest delikatniejsza w smaku niż nasze klasyki, jakże mi tego brakuje w Polsce! Po paru butelkach zrobiła się jednak pora na powrót do łóżka zwłaszcza, że na nogach bylismy od 4 rano…
Dzień 2
Dnia drugiego kilka rzeczy było do zwiedzenia więc ogarnęliśmy się tak, by o 10stej wsiąć do wypożyczonej Lancii. Pierwszym punktem na nawigacji było Porto Conte. Urokliwa miejscówka do wakacyjnych zdjęć (chociaż po paru dniach da się przywyknąć do takich widoków – morze i wysokie klify), ale co najważniejsze – kompletny brak ludzi. Następnie obraliśmy kierunek na Cappo Caccia – tam już ludzi trochę było, bo jest tam też Grota Neptuna. Osobiście nie weszliśmy tam, bo nie przepadam za takimi „grupowymi, klasykami wycieczkowymi”. Czy warto jechać do końca do Cappo Caccia? Jeśli ktoś nie zwiedza Groty to nie, ale warto, by dojechał chociaż do punktu widokowego oznaczonego w Google „Via ferrata del Cabirol” Tutaj jest nieco więcej ludzi, choć mniej niż przy Grocie Neptuna – jakkolwiek widoki są przepiękne. My jednak nie czekamy na ludzi, a zawracamy parę kilometrów, by dotrzeć na plażę – na dziś wybraliśmy Spaggia do Porticciolo z urokliwą wieżyczką górującą nad plażą (do której można dojść oczywiście, też byłem). Przyjemna zatoka choć z ciekawostek woda była nieco chłodniejsza niż w Alghero. Tak czy siak mowa o temperaturach przyjemnych dla ciała 🙂 Spędziliśmy tam nieco czasu leżakując, pływając (polecam zabrać obuwie do pływania), a na plaży jest maleńki bar gdzie można kupić lody i inne rzeczy. Ludzi niewiele, parawanów brak więc generalnie bajka. Jeśli jednak interesują Was plaże zalecam wyszukać z mapach Google „Spaggia„. Do polecanych w okolicy są położone tuż obok siebie Bombarda oraz Lazzaretto. My jeszcze pojechaliśmy również dalej, w okolice Spaggia di Porto Ferro, ale bardziej by zrobić zdjęcia. Plaża jednak wyglądała na gotową do użytku z czego korzystało również kilkadziesiąt osób. Też jest to jakieś wyjście. Na koniec ciekawym pomysłem wydawało się opuszczone miasto Argentiera. Miasto mające czasy świetności za sobą ponieważ było w zasadzie stworzone dla rodzin górniczych w tamtych rejonach. Następnie zostało opuszczone, ale ludzie wracają. Pojawiają się turyści, część obiektów jest odnawianych, cały czas są widoczne jednak atrybuty kopalnianej historii. Nie jest to jednak sardyńska Prypeć. Zważając na fakt, że dojazd jest przez górskie serpentyny, do tego kawałek trzeba nadrobić – myślę, że nie warto.
Po tej ostatniej atrakcji skierowaliśmy się do Alghero, dotaraliśmy tam pewnie koło 16-17. Knajpy wiadomo były zamknięte, ale tym razem nie byliśmy przesadni głodni co pozwoliło nam się przygotować. Wybrałem trattorię. Banalnie można powiedzieć, trattorie były z pewnością ciekawymi miejscówkami kilka lat wcześniej, a teraz mam wrażenie, że strasznie się skomercjalizowały. Wybrałem więc trattorię spoza centrum o bardzo dobrych ocenach z TripAdvisor’a. Poszliśmy, 15min może nam to zajęło? Brama nie zachęcała przesadnie, fasada budynku też – można było ocenić, że lokalna stołówka dla sąsiadów. Dużo nie brakło byśmy zrezygnowali, ale jednak zaryzykujemy. Pierwsze wrażenie było średnie – to znaczy czuć było ducha rodzinnej restauracji, ale jednak nie przekonywało nas do końca. Na koniec mogę powiedzieć, że ideę rodzinnego biznesu podtrzymywały śmiesznie niskie ceny, wysoka jakość, babcine (nie znaczy małe!) wielkości porcji i… kucharz jedzący kolację z rodziną obok, poważnie! Polecam zatem jeśli ktoś chce wpaść do takiej prawdziwej trattorii, z dala (tzn. 10min przy dość ruchliwej miejskiej ulicy) od turystycznego centrum: Trattoria Pizzeria Bar Del Vicolo. Po dobrym posiłku pozostało raz jeszcze udać się do centrum do sprawdzonego już miejsca na koniec dnia – Ichnusa u Sant Miguel’a wjechała idealnie! W sumie Ichnusa zawsze idealnie wpadła… 😉
Dzień 3
Pora spakować się do walizki i wyruszyć z Alghero. Nawigacja otrzymała polecenie „Bosa” i tylko upewniłem się, by prowadziła trasą bliżej morza – zdecydowanie polecam ze względu na przecudowne widoki. Do tego masa szerokich poboczy, a więc co chwilę gdzie można zjechać, by zrobić zdjęcie.
Po dotarciu do miejscowości Bosa, (bezpłatny parking TUTAJ) zrobiliśmy sobie spacer. Niestety tego dnia pogoda nie była za bardzo łaskawa dla nas. Trochę udało nam się przejść miasteczka, zobaczyć urokliwe kolorowe budynki tuż przy rzece, wąskie, już włoskie uliczki, jednak w połowie drogi do zamku (która nie jest długa swoją drogą) złapał nas deszcz. Dotarliśmy na górę i poczekaliśmy chwilę, aż choć trochę mniej przestanie padać. Chwilowo tak było, ale generalnie schodziliśmy w deszczu. Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy zamku – zdecydowanie warto tam wpaść – przepiękny widok z góry na miasteczko, rzekę oraz okolicę pozwoli dostrzec, że to miasteczko jest naprawdę ładne. Zdecydowanie polecam! Zważając jednak na wspomniany deszcz na tym zakończyło się nasze zwiedzanie i wróciliśmy do naszego wehikułu, by kontynuować podróż.
Następnym punktem był wodospad Cascata di Capo Nieddu, ale niestety – nie udało nam się dotrzeć do niego. Oba dojazdy jakie sa widoczne na Google Maps są albo zamknięte bramami albo prowadzą przez teren prywatny.
Lecimy więc dalej – Arco di S’Archittu. Tutaj udało bez problemów się dojechać, przejść się spokojnym miasteczkiem w którym w zasadzie nie było turystów i zobaczyć lokalną atrakcję. Przyznam, że to akurat wygląda imponująco i naprawdę polecam. Co więcej dla chętnych można bez przeszkód tam popływać.
Potem byliśmy w San Salvatore. Jest to opuszczone miasteczko, które w ogóle nie wygląda na opuszczone. Wg Wikipedii mieszka tam 6 osób, mają 1 bar, kilka uliczek i panuje porządek większy niż na niejednym rynku polskiego miasta, a do tego nawet mają strzałki ewakuacyjne. W MIASTECZKU. Niezwykle ciekawe i Instagramowe miejsce, polecam. Tylko spokojnym krokiem, bo jedna uliczka za daleko i miasteczko się kończy.
W tym momencie my skierowaliśmy się do Cabras gdzie był nocleg, ale potem w sumie host i tak zasugerował nam wizytę w San Giovanni di Sinis, gdzie możemy poznać nieco archeologii lub mieć kolejny prześwietny punkt do zdjęć. Zważając na fakt, że w Cabras w zasadzie można jeść i pić niczym Włosi to można najpierw odwiedzić San Giovanni di Sinis, by późnym popołudniem dotrzeć do miasteczka noclegowego.
W samym Cabras w zasadzie mamy małe włoskie miasteczko. Ogródek u hosta zaprasza do tego, by kupić w lokalnym markecie lokalne piwo i usiąść na zewnątrz, a jeśli chodzi o jedzenie to polecam z pewnością mięsne Maluentu (ale zastrzegam, że talerz mięs dla jednej osoby wykarmiłby dwie) lub dla włoskich dań – Focus Pizza. Wszystko dostępne lekkim spacerem od miejsca noclegowego.
Dzień 4
Żegnamy zachodnie wybrzeże wyspy i musimy dostać się do Cala Gonone. W tym wypadku nie warto kombinować z sugestią Google Maps i po prostu skorzystać z drogi ekspresowej. Teren jest w niektórych miejscach mocno górzysty i możemy stracić za dużo czasu. Zresztą sama trasa trochę nam zajmie, bo po drodze za bardzo nic nie ma. W ten dzień nie udało nam się zrealizować pewnego planu, zalecam wyjechać wcześnie, nawet o 8, ale na zachętę mogę dodać, że celem tego dnia jest plażing.
W okolicach Cala Gonone jest chyba najpiękniejsza plaża Sardynii – Cala Luna. Niestety, by się na nią dostać trzeba albo dojechać autem do Cala Fuili, a dalej trekking leśnymi ścieżkami w słońcu przez 2h w jedną stronę albo pojechać prosto do Cala Gonone i tam w porcie znajdziemy transport wodny kosztujący 25EUR za przejazd w dwie strony. My niestety na piesze pokonanie ścieżki dojechaliśmy za późno, a jak sprawdziliśmy rozkład statków z miasta to się okazało, że bardzo krótko tam będziemy i nie warto nam było wydawać tych ponad 100PLN. Na miejscu w Cala Gonone jest plaża, ale kamienista, podobnie zresztą jak wspomniana już wcześniej Cala Fuili. Gdybym jednak teraz miał wybierać to Cala Fuili powinna być w porządku na odpoczynek w wypadku braku chęci przeprawy do Cala Luna.
Ten dzień nie był na zwiedzanie – tu było leżenie, spacer w Cala Gonone, które jest już bardziej turystycznym miasteczkiem. I oczywiście jedzenie. A jeśli o to chodzi to zdecydowanie możemy polecić Zio Pedrillo. Zaserwowali naprawdę dobrą włoską kuchnię, warto ich odwiedzić.
Dzień 5
Kolejny dzień już był nieco bardziej aktywny, przynajmniej w pierwszej części dnia co się jednak okazało – wcale nie musiał taki być. Celem było „Sa Preta Istampata„. Niestety, nie do końca czytelne oznakowanie na Google Maps i chęć aktywności trochę mnie zgubiły. Po pierwsze – wjazd jest od TEJ strony natomiast sam krótki szlak (15min) zaczyna się TUTAJ. Po drugie – można tam wjechać autem, nie trzeba zostawiać go przed bramą i iść na co stracicie godzinę w pełnym słońcu. Sama atrakcja po prostu ładna. Nie jest obowiązkowa, ale jeśli ktoś lubi widzieć charakterystyczne miejsca naturalne to powinno się spodobać.
Drugim punktem dnia było miasto Orosei, ale… nieuważnie ustawiłem nawigację i pominąłem to miasteczko. Po prostu wydawało się ciekawe, a do tego dobre, by znaleźć jakieś jedzenie, ale wyszło jak wyszło i pojechaliśmy dalej, aż dolecieliśmy do Santa Lucia. Czarujące, małe, włoskie miasteczko gdzie trafiliśmy akurat na… włoskie wesele co zdecydowanie dodało lokalnego klimatu. Bardzo przyjemne miejsce, warto wpaść na chwilę, bo turystów można policzyć na palcach jednej ręki.
Finalnie docieramy do celu dzisiejszego dnia czyli La Caletta. Po zameldowaniu się w hotelu bierzemy co musimy i obieramy kurs na plażę. Piasek, znikoma ilość ludzi, ciepła woda, żadnych ciekawostek na brzegu (jak w Alghero) – to było kilka godzin takich „klasycznych wakacji”. Pod wieczór wylądowaliśmy jeszcze w knajpce o nazwie: La Burgherreja. Jedzenie smaczne, ale do nieba nieco zabrakło. Zdecydowanie warto natomiast pozostać przy pizzach, burgery w porównaniu do poznańskiego topu nie wpadły w gust. Podobno bardzo ciekawą opcją jest La Rosa De Venti, ale brak osób, kompletny brak zainteresowania obsługi nie przekonał nas do tego, by sie prosić o jedzenie…
Dzień 6
Tym razem pierwszym punktem docelowym była Olbia. Dość duże miasteczko w którym znajdziemy wszystko co potrzeba do życia. Zaparkować najlepiej w TEJ okolicy, a następnie udać w kierunku głównego deptaku czyli ulicy Coso Umberto I. Przyjemne włoskie miasto można powiedzieć, ale jedyne co tam robiliśmy to był spacer, a zważając na dość ciepłą pogodę szybko wróciliśmy do klimatyzowanego auta. Warto jednak pokręcić się po tych uliczkach zwłaszcza w poszukiwaniu jedzenia.
Kolejnym miejscem na naszej drodze było już Palau w którym spaliśmy, ale nie tak szybko. Auto wprawdzie zostało już pod hotelem, ale my udaliśmy się na prom, by przepłynąć nim do La Maddaleny, na pobliską wyspę która jako jedna z wielu leży pomiędzy włoską Sardynią, a francuską Kostaryką. La Maddalena jest ładna, trzeba to przyznać, ale wtedy pojawił się jednak większy problem. Byliśmy nieco uzależnienie od rozkładu promów, a dotarliśmy tam akurat w porze przerwy obiadowej. Znalezienie więc otwartej knajpy z dobrymi opiniami na TripAdvisorze graniczyło z cudem, ale za trzecim czy czwartym razem udało się i trafiliśmy do Ristorante Pizzeria Sergent Pepper’s La Maddalena. Zdecydowanie to była dobra decyzja, pizze mają przewyborne, a i byli otwarci cały dzień. Po dalszym spacerze wąskimi włoskimi uliczkami i łącznie 3 godzinach spędzonych na wyspie złapaliśmy powrotny prom i wróciliśmy do naszego hotelu.
Na tym jednak dzień się nie skończył, ba po krótkim odpoczynku nawet dalej ruszyliśmy na jedzenie. Tym razem poszliśmy do Bar Frizzante, który nie do końca jest barem, a pełnoprawną knajpą z włoskim jedzeniem, włoskim podejściem kelnerów i miejscem spotkań również dla mieszkańców. Jedzenie było przewyborne, zdecydowanie polecam to miejsce. Prócz tego miasteczko żyje i jest gdzie wypić piwo dla chętnych, ale Frizzante jest tak przyjemnym miejscem, że można tam siedzieć cały wieczór.
Dzień 7
Ostatni dzień wakacji nadszedł niespodziewanie choć szczerze mówiąc miałem wrażenie, że minęło znacznie więcej dni od początku. Może to od tego, że widzieliśmy masę miejsc, atrakcji i dni się wydłużały przez to?
Po zatankowaniu czterech kółek (swoją drogą ciekawy system obsługi na stacjach: podjeżdża się, nie wysiada z auta, pracownik tankuje i bierze płatność gotówką lub podaje terminal do samochodu) wyruszyliśmy w kierunku Cappo Testa. Tutaj zdecydowanie warto wpaść pomimo tego, że jest to jednak popularne miejsce. Niezwykłe formacje skalne sprawiają, że zdjęcia niby nudnego już morza mogą wyglądać inaczej. Po drodze też są plaże dla chętnych.
Generalnie nawigacja w tym momencie była już ustawiona na miejsce docelowe dnia czyli Castelsardo, ale jednak po drodze wypatrzyłem cypel Isola Rossa który też postanowiliśmy odwiedzić. Teoretycznie to samo, praktycznie ciekawy odcień skał o kolorze cegły jest jakimś argumentem by zjechać nieco z trasy. Drugim natomiast może być fakt, że po drodze mijaliśmy oznakowanie… rajdowe, a nawet metę! Lancia dysponowała jednak typowo miejskim silnikiem więc spokojnie doturlaliśmy się do miasteczka, a po drodze jest czas na podziwianie widoków.
W końcu dotarliśmy do Castelsardo. Miasteczko mieszane – trochę turystów jest, ale nie tak, by przegadać włoskich mieszkańców. W każdym razie bardzo przyjemne, by usiąść w jednej z knajpek przy rynku i pić ostatnią wakacyjna Ichnusę. Jakkolwiek po przyjeździe, zakwaterowaniu, przejrzeniu polecanych jadłodajni, my odwiedziliśmy Da Frassau, ale bardzo dobre opinie ma również La Trattoria da Maria Giuseppa. Po chwili odpoczynku i obiedzie leniwym krokiem ruszylismy w górę do Cytadeli po schodach. Zdecydowanie warto! Najbliższe okolice dawnej budowli, nieprzesadna ilość turystów, piękny widok z góry, a do tego jeszcze pewne miejsce gdzie intensywna zieleń traw niczym z Hobbita kontrastuje z morzem jest świetnym miejscem na zdjęcia, by na koniec wolnym krokiem wrócić do miasteczka. A jeszcze wracając do Ichnusy, przy głównym placu my skorzystaliśmy z oferty Trattoria da Edoardo.
Dzień 8
Dzień wylotu przywitał nas gorszą pogodą więc nie zatrzymywaliśmy się już praktycznie nigdzie i pojechaliśmy na lotnisko aczkolwiek opcją przez Porto Torres, by jeszcze ponapawać się morskimi widokami z wyspy. Kilka kilometrów przed lotniskiem są stacje Tamoil oraz Q8 gdzie możemy dolać brakującej benzyny do auta, by przypadkiem operator nie obciążył nas za dotankowanie, bo ceny za litr u operatorów są bardzo wysokie. Po dotarciu na lotnisku, zwrot auta był drobnostką (zwrot kaucji otrzymałem tego samego dnia na kartę!), natomiast lot się nieco opóźnił przez co zamiast ok. 15:50 z Berlin Tegel wychodziliśmy chwilę po 17stej. Nie zmieniło to jednak naszych wrażeń, we włoskim stylu nie przejmowaliśmy się takimi drobnostkami. Chociaż Ichnusy brakuje…
Koszty
Całość kosztów dla dwóch osób wyszła na poziomie 5000-5500PLN więc tyle, ile wakacje AllIn w sensownej tygodniowej opcji. Szczegółowa rozpiska poniżej.
Podsumowanie
Tydzień spędzony na włoskiej wyspie, za kierownicą włoskiej Lancii był prześwietny i polecam każdemu taki psychiczny odpoczynek oraz możliwość spojrzenia na świat z innej perspektywy. A w sumie to dokładniej i chyba najlepiej ubrał ją w słowa Volant (LINK do posta, ale koniecznie sprawdźcie Lekcję 5 Akademii Dolce Vita o której Michał pisze). Naprawdę – można się przez ten tydzień nauczyć więcej niż przez cały rok.
Z kwestii organizacyjnych warto jeszcze wspomnieć, że sezon letni trwa od czerwca do września, a w lipcu/sierpniu przypada najwięcje turystów. Wrzesień natomiast moim zdaniem okazał się być strzałem w dziesiątkę. Pozostałe miesiące mogą być kapryśne pogodowo. Przeglądajcie bilety na EasyJet.com. Powodzenia!
Jedna myśl na temat “Północna Sardynia w tydzień”