Karkonosze Wschodnie na weekend

To kolejny wpis z serii „Góry na weekend” gdzie zachęcam do szybkich, krótkich, weekendowych wyjazdów na których możecie przejść się po górach, których w Wielkopolsce nie mamy. Idealne na odreagowanie po tygodniu pracy lub szkoły.

Poniższy wpis tworzę 8 lutego – w Poznaniu do tej pory nie uświadczyliśmy sensownych opadów śniegu tej zimy. Nie ma okazji, by zjechać z góry na sankach, temperatura utrzymuje się w okolicach zera i jedyne czym ten okres się różni od szarej jesieni to tym, że co jakiś czas trzeba przygotować szyby w aucie po ujemnych, nocnych temperaturach. Zero zabawy, a jedynie więcej rzeczy do zrobienia. Nie ma co się dziwić, że coraz mniej osób przepada za zimą. Na szczęście na południu naszego kraju biały puch ma się całkiem nieźle – stety/niestety wie o tym coraz więcej osób.

I ten właśnie punkt sprawiał, że przez tyle czasu nie byłem jeszcze na Karkonoskim szlaku jeszcze nie byłem zimą. Gdy usiadłem do tworzenia planu na ten wyjazd doszedłem jednak do wniosku, że albo pojedziemy w pasmo górskie gdzie już byliśmy, albo te Karkonosze… Nie dodawał sensu fakt, że właśnie zaczynały się ferie w niektórych województwach, a do tego długość trasy, dostępność parkingu była wręcz idealna. Cóż, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, jedziemy. Pamiętajcie tylko, by zaopatrzyć się w bilety do Karkonoskiego Parku Narodowego z którego będziemy korzystać (do zakupienia online TUTAJ)

Pamiętajcie, że idziemy tutaj do Czech zatem warto zaopatrzyć się w ubezpieczenie turystyczne!

Dzień pierwszy na szlaku

Pliki do pobrania: Final Karkonosze Wschodnie Dzień 1

Wyjazd o 06:15 z Poznania sprawił, że byliśmy w Kowarach o 09:45. Droga S5 do Leszna, następnie na Głogów i S3 na południe Polski. Auto zostawiamy na monitorowanym parkingu przy ulicy Waryńskiego 18 co kosztuje nas 15PLN za dobę. Telefon do uprzejmej właścicielki: 601 832 098, warto zadzwonić, zapytać czy nie będzie problemu z pozostawieniem auta w konkretnym terminie oraz o której planujemy przyjazd oraz wyjazd. Ruch turystyczny w miasteczku niewielki, wychodzimy na kowarski deptak, by odnaleźć szlak żółty zgodnie z trasą z pliku. Udaje się to bez trudu i przy nikłym nachyleniu wychodzimy z miasteczka.

Tym razem, do naszej stałej ekipy dołączył kolega, który nie jeździ z nami regularnie co stanowi doskonały przykład na ile w mieście potrzebna jest kondycja. Był dwa razy z nami, w tym raz latem – długo zajęło mu znalezienie motywacji i chęci, by pojechać raz jeszcze. Szlak regularnie prowadził pod górkę, ale nachylenie było stosunkowo niewielkie wahając się raz po raz ze względu na najzwyczajniejszą nieregularnośc lasu. Tu było jeszcze nieźle. Kiedy jednak doszliśmy do punktu „Żółta Droga” będącego początkiem podejścia do Przełęczy Okraj zaczęły się przystanki raz po raz na złapanie oddechu. To mówi naprawdę dużo o tym ile tak naprawdę potrzebujemy kondycji żyjąc tylko w miastach bądź dojeżdżając wszędzie autem – ale o tym za moment, bo trochę czasu nam zeszło, by dojść do przełęczy.

A na Okraju właśnie to czego się obawiałem. Dziesiątki, jeśli nie setki aut. Setki, jeśli nie tysiące osób. O, pan właśnie zaparkował idealnie na szlaku, bo na parkingu nie było miejsca. „Elegancko” – ten komentarz od kierowcy potwierdził nasze przypuszczenia o braku jakiegokolwiek zrozumienia dla miejsca i przyrody. To nie te góry, które widzielismy przez ostatnie 7 kilometrów. To bardziej festyn dla miasteczkowych dorosłych, którzy rozumieją „Byłem w górach” jako wjazd autem/kolejką, spacer 500m po stosunkowo płaskim terenie i powrót również jakimś wehikułem. W kolejkach do wyciągu kilkadziesiąt osób. Ukoronowaniem tego absurdu niech będzie obraz pani na obcasie na śniegu. Gdybym nie wiedział, że tak jest to zapytałbym – Państwo naprawdę za to płacą czy Państwa wytresowali?

Tak czy siak w planie miałem obiad na szlaku w położonym tuż za granicą Browarze Trautenberg, ale było na to trochę za wcześnie. Cóż – wejdźmy chociaż, wypijmy piwo za wycieczkę. W knajpie bardziej jak w Manekinie niż w górach. Pani pyta czy mamy rezerwację. Wiadomo, że nie. Trudno, nie ma stolików. A nie chwila, tamci Państwo już wychodzą, proszę zaczekać na stolik. W porządku, czekamy. Parę minut zeszło aż kelnerka sprzątnęła – nie ma problemu, usiedliśmy. I tak czekaliśmy. Czekaliśmy. Czekaliśmy. 15 długich minut. Nikt nie podszedł pomimo biegających dookoła kelnerów z którymi nie raz spotkałem sie wzrokiem. Żadnego napisu, że się zamawia przy barze czy coś. Nic, zero zainteresowania klientem. Cóż – nie spróbujemy tego piwa w takim razie, „Panowie, wychodzimy”. Kelnerka, która sprzątała nas stolik parenaście minut temu minęła nas bez słowa. Nie ma opcji, by nie zauważyła 4 gości z plecakami. Poziom jakości sięgnął dna, kończmy ten cyrk na kółkach, wracamy na szlak.

Jeszcze trochę zeszło nam w przygranicznym miasteczku Mala Upa, ale w końcu szlak zaprowadził nas do lasu. I znowu było lepiej. Wprawdzie parę osób mijaliśmy, niektórych na nartach biegowych, to bez wszędobylskiego kiczu, wywyższania i braku szacunku. Bez większych podejść, przy bardzo dobrej pogodzie, z idealną ilością śniegu, bez przedzierania się po kolana, leciały kolejne setki metrów raz po raz zatrzymując się, by zrobić zdjęcie. i najważniejsze – bez tych sztucznych ludzi. Trzymając się kolorów szlaków z mapy, przy wsparciu aplikacji „Mapa Turystyczna” dotarliśmy do miasteczka Horni Masov po czeskiej stronie.

Nocleg

Nasza miejscówka „Penzion Liberta” może nie była w najlepszym miejscu, bo musieliśmy nadrobić kilometr każdego dnia, ale przede wszystkim była dostępna (co w dobie rozpoczynających się ferii było ewenementem na Booking.com), w miarę tania (płacilismy ok. 80PLN za osobę) i oferowała piwo na miejscu oraz poranne śniadanie. Zawsze mniej do wrzucenia do plecaka. Na miejscu domowo. Właściciel Sobeslav prowadzi to miejsce z pełnym zaangażowaniem, mieszkając z całą rodziną w tym samym budynku. Nie ma najmniejszego problemu z dostępnością wrzątku, sztućców – po prostu czujesz się jak w domu kiedy właściciel stara się jak może. Zmęczeni długim spacerem najlepszym wyjściem był prysznic, drzemka, a dopiero pod wieczór zeszliśmy na dół, do stołówki, by przygotować sobie jakieś własne dania instant oraz przede wszystkim – wypić w końcu piwo za wycieczkę (swoją drogą w normalnej, domowej cenie – 4,5PLN jak wynika z obciążenia karty (którą można płacić). Czego chcieć więcej?

Dzień drugi na szlaku

Pliki do pobrania: Final Karkonosze Wschodnie Dzień 2

Pobudka tuż przed godziną 8, bo chcielismy dojść do auta na tyle wcześnie, by udać się do Projektu Arado w Kamiennej Górze (o czym powiem w dalszej części posta). Szybka toaleta, zejście na śniadanie. Ot dobre pieczywo, herbata, kawa, kilka rzeczy co możemy położyć na pieczywo oraz coś na ciepło. Niewiele, ale i tak się to docenia na wycieczkach w których wszystko masz w plecaku.

Na początek lekkie zejście w dół ponieważ jak wspomniałem nadrobiliśmy kilometr, by następnie skręcić w prawo i lekkim krokiem wspinać się w górę niebieskim szlakiem o niewielkim nachyleniu. Śnieg, przyjemnie, słoneczko wstające zza gór było właśnie tym czego czego potrzebowaliśmy, tym czego w mieście być może nie uświadczymy za często. Po jakimś czasie dochodzimy do rozgałęzienia i wybieramy żółty szlak odchodzący w lewo. To jedno z trzech dzisiejszych podejść, liczy 1500 metrów długości. Kolega początkujący swoim tempem pokonuje kolejne metry przez nikogo nie poganiany, bo na szlaku i tak nikogo nie ma prócz nas. W końcu docieramy do miejsca w którym byliśmy wczoraj – Cestnik. Przerwa na batonika przy udostępnianych tam stołach i wracamy do Malej Upy tym samym szlakiem co wczoraj, lekkim, przyjemnym dla spokojnego spaceru. Dopiero w Malej Upie, przy kościele zmieniamy szlak – tym razem na żółty w kierunku Pomezni Boudy. Znowu jesteśmy na festynie, mijamy Browar Trautenberg (podobno nie warto wchodzić) i kierujemy się szlakiem czerwonym na Sowią Przełęcz. Na początek wyzwanie – przejście przez stok narciarski. Na szczęście – nie było przesadnie wielu turystów na samym stoku (większość chyba czekała na dole na wyciąg) więc udało się bez większego problemu znaleźć lukę, by przedostać się na drugą stronę skrzyżowania. Kolejne podejście, nieduże, ale jednak. Bez pośpiechu – ludzi i tak nie ma, każdy idzie swoim rytmem, a prowadzący co jakiś czas się zatrzymuje, by odpocząć i zaczekać na towarzyszy. Docieramy pod Sowią Przełęcz gdzie mamy na wprost widok na Schronisko Jelenka – tam dalej dotarlibysmy na Śnieżkę. My jednak skręcamy w prawo, na szlak niebieski – to ostatnie podejście, lecz dośc krótkie i lądujemy na przepieknym Skalnym Stole z widokiem na kawałek Polski. Liczbę osób można policzyć na palcach rąk – cicho, spokojnie, góry w swoim majestacie. Nie mówcie o tym miejscu tym, którzy wjeżdżają na Przełęcz!

Po odpoczynku, po zdjęciach, po batoniku, pora iść dalej. Obieramy szlak żółty, który nieustannie prowadzi w dół. Łącznie czeka nas 7 kilometrów schodzenia, na początek nieco bardziej stromo – trzeba uważać – ale finalnie ostatnie kilometry idziemy praktycznie leśną drogą. Docieramy do auta, czas mamy dobry. Wystarczy się przebrać i jedziemy łyknąc trochę wiedzy historycznej – „Okay Google, prowadź do Projekt Arado!”

Kamienna Góra – Projekt Arado

O tym projekcie czytałem już podczas sierpniowo-wrześniowej wycieczki w Karpaczu. Wtedy jednak jakoś nie było kiedy odwiedzić, tym razem idealnie pasowała nam wizyta tamże. Telefon do obiektu – tak, zapraszamy, wejścia co godzinę. Zainteresowanie znikome. Okazało się, że w poprzedniej grupie był jeden gość zatem w 4 osoby trochę podbudowalismy dzienną frekwencję. Przypominam, że mówię o początku ferii w Polsce! Cena biletu: 17PLN za osobę, wchodzimy.

Przede wszystkim uwagę zwraca przygotowanie obiektu z zewnątrz. Nie wygląda to jak przygotowane muzeum po najniższych kosztach, bo kiedyś były tam tunele i tyle. Nic z tych rzeczy. Front jest odświeżony, ale w taki sposób, że z historią mimo to łączy, a nie gryzie. To naprawdę ma szansę zaistnieć dla „ludzi z miast”, którzy oczekują miasteczkowych, sztucznych atrakcji.

Przynajmniej tak to wygląda na początku. Bo tuż za drzwiami wchodzimy do tuneli i tak idziemy nimi do samego końca. Całośc trwa 50 minut, spacerujemy zaledwie 1 kilometrem. To ułamek tuneli pod Kamienną Górą jak się dowiadujemy z opowieści autentycznie zaangażowanego przewodnika! Po drodze mamy całą masę ekspozycji – powiązaną nie tylko z miejscem odnalezienia w okolicy (w końcu po co w Kamienne Górze robi mina morska? Dla tych co już wiedzą piąteczka!), ale będącą zbiorem wielu lat działalności i pasji osób zaangażowanych w ten projekt. Generalnie – wiele ciekawostek o tych przedmiotach nie jest bezpośrednio związanych z Kamienną Górą, ale sama historia tuneli, ich wykorzystanie, wielkość oraz historia i powiązania czynią z atrakcji rzeczywiście koniecznością dla tych, którzy do miejsc przyjeżdżają po to, by się dowiedzieć coś rzeczywiście o tych miejscach, a nie tylko po to, by sie przemieścić.

Coś na ząb

Podczas planowania wycieczki nie byłem pewien o której znajdziemysię drugiego dnia w Kowarach i przygotowałem listę interesujących miejsc w Kowarach oraz Kamiennej Górze. Finalnie my wylądowaliśmy w Bistro Kocioł w Kamiennej Górze. Ocena? Na pewno dobre i tanie jedzenie. Każdy z nas czterech był dobrze najedzony, a nie wydaliśmy fortuny. Na plus również miła i zaangażowania obsługa. Na minus – muzyka (nie muszę słyszeć fortepianu podczas jedzenia, ale disco polo to naprawdę nie jest najlepszy pomysł). Wystrój bez szału – trochę pustawo i chłodno, ale z drugiej strony jest przestrzeń, nie ma przeciskania się pomiędzy stolikami.

Koszty

Przy 4 osobach na pokładzie, stosunkowo drogim (zazwyczaj było ok. 50-60PLN/os.) noclegu zamknęliśmy się prawie w kosztach 200PLN/os.

Podsumowanie

Karkonosze w sezonie okazały się nie takie straszne. I oczywiście nie mówię tutaj o warunkach przyrodniczych, pogodowych (aczkolwiek też trzeba o tym pamiętać). Na szczęście dla nas, wędrowców po szlakach, ludzie skupiają się tam gdzie mogą dojechać autem bądź w najbliższych okolicach tego punktu. Pozostałe i dalsze szlaki świecą pustkami. I dobrze.

Dodaj komentarz